Jest Pani poetką, malarką, publicystką, komponuje i śpiewa. Czy wychowała się Pani w artystycznej rodzinie?
- Tak! Mój tata nauczył mnie miłości i do przyrody i do poezji. Umiał wspaniale łączyć jedno z drugim. Wychowywałam na Roztoczu, mieliśmy tam swoje drzewa - brzozy, które witaliśmy obowiązkowo, gdy pojawialiśmy się w puszczy. Lata dzieciństwa ukształtowały moją wrażliwość, w dorosłych latach mój Ryś (Ryszard Filipski - przyp. W. A.) pomógł mi ukierunkować i uporządkować myślenie, poglądy oraz oceny rzeczywistości.
Dlaczego tytułowe krasnale z Pani książki to "Krasnale roztoczańskie"?
- W zasadzie odpowiedziałam już na to pytanie. Wychowałam się na Roztoczu, tam spędziłam najpiękniejsze chwile mojego życia, tam jest moja mała Ojczyzna - pagórki, lasy i puszcza, która do dzisiaj zachowała w sobie miejsca pamiętające Chrobrego. Szanuję tamtejszych ludzi, ich upór, cierpliwość i miłość do ziemi, na której żyją. Jestem głęboko związana z tragiczną historią Zamojszczyzny. Dziś rodzą się instytucje wspierające "Niemców wysiedlanych", pragnące nam wmówić, że jesteśmy im cokolwiek winni. Dlatego chcę przypomnieć w mojej książce o tragedii Dzieci Zamojszczyzny! Ich gehenna trwała kilka lat - wysiedlenia, wywózki, śmierć w bydlęcych wagonach... Dzieci poniżej czternastego roku życia należały do kategorii, która przeznaczona była do eliminacji, bo nie nadawała się do pracy. Przypomnę o tym w mojej kolejnej książce "Wojenna sprawa krasnala Łezki". Znałam osobiście wiele Dzieci Zamojszczyzny. Ci ludzie nie zapomnieli, bo nie mogą i nie chcą zapomnieć. Warto innym przypomnieć, co Niemcy wyprawiali z polskimi dziećmi. Wracając do pytania, moje krasnoludki są "roztoczańskie", bo tam na Roztoczu żyją, tam je widziano, i nic mi nie wiadomo o tym, aby się z Roztocza dały się wysiedlić.
W Pani wierszach swoje marzenia mają nie tylko pegazy, ale nawet zwykłe konie robocze. Są jak konie z "Zaczarowanej dorożki". Czy wierzy Pani w to, że konie mają duszę?
- Konie, które Pan wymienił, akurat niekoniecznie spotkał poetyczny koniec. Jeden cieszył się z tego, co miał, bo "mogło być jeszcze gorzej", drugiego - pegaza - przerobiono na salami, co, jak mi się zdaje, odpowiada współczesnym komsomolskim normom w literaturze. Obca mi jest wiara w reinkarnację, obce mi są religie, które dopuszczają istnienie duszy u zwierząt. Bliskie natomiast są mi nauki św. Franciszka, który naszych mniejszych braci szanował, a przez to i rozumiał lepiej. Prawdą jest, że zwierzęta nie są do końca "zbadane", bo jak wytłumaczyć fakt, że pies umiera z tęsknoty, na grobie swojego właściciela? Sama miałam białego wilka i to on właśnie mnie doprowadził do miejsca, gdzie odnalazłam sens życia. Chciałabym spotkać mojego psa po tej drugiej, lepszej stronie. Chciałabym, ale to przecież, jak wszystko, od Boga zależy.
Gdzie Pani spotkała takie konie? Jeździła Pani konno?
- Wczesne lata dzieciństwa przeżyłam na wsi. To był jeszcze taki czas, gdy widok chłopa z koniem orzącym pole nie był niczym szczególnym. One były czymś zupełnie naturalnym w polskim krajobrazie. Lubiłam konie, chciałam nauczyć się jeździć konno, ale nie było do tego okazji. Dopiero Ryś mnie tego nauczył. Na początku bałam się, bo koń to duże i silne stworzenie. Człowiek dorosły, gdy zostanie posadzony na końskim grzbiecie, czuje się, jakby siedział na jakiejś mocy, sile, nad którą nie zdoła zapanować. Tak było ze mną, ale w miarę upływu czasu dałam sobie radę.
Jest chyba jeden wspólny mianownik Pani utworów. To miłość, rozumiana zarówno jako miłość rodzinna, jak i przywiązanie do Ojczyzny. Potwierdza Pani w swoim felietonie na łamach "Nowej Myśli Polskiej", iż bliska jest Pani tradycja polska wywodząca się z kręgu Henryka Sienkiewicza. Dlaczego wymienia Pani tego właśnie autora, który, jak Pani cytuje w felietonie, powiedział, iż "najtrudniej wlać nową treść w stare formy"? Czym jest etyka artysty, o której Pani pisze?
- Etyka artysty to pojęcie, które dziś przechodzi do słownika archaizmów. Teraz artyści dzisiaj szukają nie piękna, prawdy i dobra, lecz kasy! A, że dwóm bogom służyć się nie da, po prostu przestają być artystami, stają się służalcami mamony i wolnego rynku! Sztuka i jej owoce to nie tylko to, co się dobrze sprzedaje. Sztuka powinna być przede wszystkim posłannictwem, darem dla ludzi, aby ich ulepszać, uwrażliwiać, a w sumie naprawiać zdemoralizowany świat, pełen wzajemnej nienawiści i kłamstwa. To artyści powinni umoralniać rządzących, zawstydzać ich, gdy się sprzeniewierzają narodowi. Niestety, artyści wolą się podlizywać panującej władzy. Zamiast stworzyć dzieła na miarę "Piety" Buonarottiego, przybijają genitalia na krzyżu. Aby tylko zaistnieć, nie widząc tego, że to zaistnienie jest na poziomie robaka. Artyści zapomnieli, że tylko prawdziwa sztuka "zjadaczy chleba - w aniołów przerobi".
W swoim felietonie wymieniła Pani Marię Konopnicką jako przykład artystki, która radziła sobie z wychowaniem dzieci. A jak jest w Pani przypadku?
- Przede wszystkim nie mam tylu dzieci, to mi ułatwia sprawę. Poza tym nie jestem sama, a jak wiadomo, Konopnicka odeszła od męża. Domowymi obowiązkami dzielimy się z Rysiem. We wszystkim możemy na siebie liczyć. Prawdą jest, że czasem bywam zmęczona i niczego mi się nie chce, ale nie oddałabym mojego życia za żadne cuda świata!
Czy pisze Pani swoje bajki tak, jakby opowiadała je swojej córeczce?
- Niektóre z moich bajek są pisane nie tylko dla niej, ale i o niej, o jej braciszku - małym Rysiu! Muszę też wierzyć w to, co piszę. Inaczej nie potrafię.
Wiemy, iż obserwuje Pani to, co dzieje się w polskiej polityce i kulturze. A jak Pani ocenia filmy swojego, męża Ryszarda Filipskiego? Czy Pani obrazy koni w kulbakach wojskowych nawiązują np. do filmu "Hubal", w którym występował?
- Tak. To Ryś nauczył mnie miłości do koni. "Hubal" to film, który wyraźnie przedstawia naszą historię mocno przytroczoną do siodła. Jego filmy - i nie tylko filmy, bo także szereg spektakli, widowisk politycznych, a przede wszystkim wiedzę - szanuję. Tylko czasem mi żal, że gdy tworzył najbardziej intensywnie, nie było mnie przy nim. Ba - nie było mnie jeszcze na świecie!
Jakie będą wydane na płycie efekty Waszego wspólnego śpiewania wierszy?
- Odpowiem słowami jednej z naszych piosenek:
W szkatułce mojej pochowałam
pamiątki z pierwszych chwil szczęśliwych,
jest w nich historia nasza cała
i zawsze mogę ją ożywić...
Są tu skrzydełka srebrnej muchy,
które snom naszym pożyczyła,
słoń z porcelany - jak pień głuchy,
i wielka, głucha słonia siła.
Jest siódmy, siwy włos ze skroni
- te pierwsze sześć odeszło w ogień -
jest dzwonek, który już nie dzwoni,
bo chore serce ma, niemłode.
Jest pajęczyna zbita w kłębek,
co moc ma bardzo niezwyczajną,
zgubione serca w nitkę wprzędziesz,
i zaraz serca się odnajdą...
Jest pierwszy liść z pierwszego lasu,
i pocałunek na nim pierwszy,
i zegar co nie liczy czasu,
i pióro co nie pisze wierszy.
Jest fiolka deszczu z jarzębiny,
nieba kawałek - cerowany,
nos Mikołaja całkiem siny,
naleśnik pierwszy - nieudany.
Pierwsze zmarszczenie brwi ze złością,
i gwiazdka z twoim monogramem,
i skrzat zdziwiony maleńkością,
i pierwsze wstydy pochowane...
Aha! Są jeszcze suche głogi,
te pierwsze kwiaty na rocznicę,
są i przysięgi, i przestrogi,
i zasuszone tajemnice...
Jest diabli pazur, łza anioła,
jesienny wiatr zaczarowany,
i głos co na tym wietrze woła
za odchodzącym wilkiem białym.
Jest pierwsze "kocham", "nienawidzę",
pierwsza jaskółka jest - niedoli,
i orle pióro z orlich skrzydeł...
I Polska, która ciągle boli...
Jest coś, co pierwsze się przyśniło...
Ta pierwsza i ostatnia miłość...
Dziękuję za rozmowę.
Podlaskie Echo Katolickie nr 50/2004.